Środa. Piękny dzień na koncert znakomitego angielskiego artysty: Charliego Winstona.
Nie będę opisywać co robiłem przed, tudzież po. Skupię się na samym koncercie, organizacji i emocjach w trakcie i po.
Charlie robi muzykę. On jej nie odtwarza, on ją tworzy, a można nawet pokusić się o stwierdzenie, że Charlie to muzyka w pełni. Jest artystą wszechstronnym. Sam pisze muzykę, słowa, śpiewa, gra na gitarze, fortepianie, perkusji..Człowiek orkiestra.
Ale oprócz talentu, ma facet niepowtarzalną osobowość i charyzmę.
Koncert odbył się w studenckim klubie Stodoła. I to chyba jedyny minus całej imprezy. Klub już dawno przestał być niekomercyjnym studenckim rewirem, ale nie zmienił się od przeszło 10lat, bo gdy byłem w nim dokładnie tyle czasu temu, nic się nie zmieniło. Ochrona traktująca ludzi jak bydło, brak klimatyzacji, fatalne nagłośnienie. Właśnie brak tlenu był nie do zniesienia. Ciężko skupić się na muzyce i zabawie, kiedy dosłownie nie ma czym oddychać i od samego stania można się spocić, albo, co gorsza, zemdleć. Na szczęście ofiar w ludziach nie było. Klub oczywiście kazał nam czekać na Charliego trochę zbyt długo. Koncert miał zacząć się o 20.00, a w rezultacie muzycy wyszli na scenę o 20.40. Stać 40min i gapić się w pustą scenę..przy bilecie za 90zł - lekka przesada. Tyle z nagany.
Charlie Winston to nie jedna osoba, to cały zespół cudownych, energetycznie nakręconych facetów. Zajęli sobą scenę, wypełnili swoją charyzmą i talentem cały klub.
"Łysy daje radę" stwierdziłem, gdy na scenie zaczął szaleć w przedziwnych pląsach niesamowity Benjamin Edwards grający na harmonijce. Na fortepianie Derek Kino, gitara Daniel Marsala, perkusja Bertrand. Zgrany zespół to połowa sukcesu, energia i zaangażowanie jakie włożyli w koncert kipiała ze sceny. Był moment, że chłopaki zamieniali się instrumentami ukazując swoją wszechstronność i poczucie humoru. Widać było, że dla nich jest to też zabawa, a nie odwalenie kolejnego koncertu.
Charlie ma swój niepowtarzalny styl, bardzo mocny głos. Jego śpiew na żywo brzmi jeszcze lepiej niż na płycie, a to bardzo rzadko się zdarza, zwłaszcza przy ogromnej dominacji elektroniki. Genialnie improwizuje, tańczy, stepuje..Jego różowe skarpetki śmigają po scenie, krawat szaleje razem z nimi, brakowało mi tylko charakterystycznego kapelusza. Trzeba przyznać, że facet ma styl, jest bardzo przystojny i nie dziwię się, że dziewczyny piszczą podczas utworu "Love your smile".
Podczas koncertu zespół zagrał zarówno stare, jak i nowe kawałki. "Like a Hobo", "In Your Hands", "Hello Alone". Wszystko było. I wszystkie mnie porwały, przeniosły w inny wymiar.
Charlie bisował 4 razy, ale jakość tych bisów przewyższyła sam koncert i chyba na długo zapamiętam "She went Quietly" zagrane tylko na fotepianie, przy zgaszonych światłach, z jednym reflektorem skupionym tylko na Charliem. Piękny, wzruszający moment. Idealny koniec.
Nie będę opisywać co robiłem przed, tudzież po. Skupię się na samym koncercie, organizacji i emocjach w trakcie i po.
Charlie robi muzykę. On jej nie odtwarza, on ją tworzy, a można nawet pokusić się o stwierdzenie, że Charlie to muzyka w pełni. Jest artystą wszechstronnym. Sam pisze muzykę, słowa, śpiewa, gra na gitarze, fortepianie, perkusji..Człowiek orkiestra.
Ale oprócz talentu, ma facet niepowtarzalną osobowość i charyzmę.
Koncert odbył się w studenckim klubie Stodoła. I to chyba jedyny minus całej imprezy. Klub już dawno przestał być niekomercyjnym studenckim rewirem, ale nie zmienił się od przeszło 10lat, bo gdy byłem w nim dokładnie tyle czasu temu, nic się nie zmieniło. Ochrona traktująca ludzi jak bydło, brak klimatyzacji, fatalne nagłośnienie. Właśnie brak tlenu był nie do zniesienia. Ciężko skupić się na muzyce i zabawie, kiedy dosłownie nie ma czym oddychać i od samego stania można się spocić, albo, co gorsza, zemdleć. Na szczęście ofiar w ludziach nie było. Klub oczywiście kazał nam czekać na Charliego trochę zbyt długo. Koncert miał zacząć się o 20.00, a w rezultacie muzycy wyszli na scenę o 20.40. Stać 40min i gapić się w pustą scenę..przy bilecie za 90zł - lekka przesada. Tyle z nagany.
Charlie Winston to nie jedna osoba, to cały zespół cudownych, energetycznie nakręconych facetów. Zajęli sobą scenę, wypełnili swoją charyzmą i talentem cały klub.
"Łysy daje radę" stwierdziłem, gdy na scenie zaczął szaleć w przedziwnych pląsach niesamowity Benjamin Edwards grający na harmonijce. Na fortepianie Derek Kino, gitara Daniel Marsala, perkusja Bertrand. Zgrany zespół to połowa sukcesu, energia i zaangażowanie jakie włożyli w koncert kipiała ze sceny. Był moment, że chłopaki zamieniali się instrumentami ukazując swoją wszechstronność i poczucie humoru. Widać było, że dla nich jest to też zabawa, a nie odwalenie kolejnego koncertu.
Charlie ma swój niepowtarzalny styl, bardzo mocny głos. Jego śpiew na żywo brzmi jeszcze lepiej niż na płycie, a to bardzo rzadko się zdarza, zwłaszcza przy ogromnej dominacji elektroniki. Genialnie improwizuje, tańczy, stepuje..Jego różowe skarpetki śmigają po scenie, krawat szaleje razem z nimi, brakowało mi tylko charakterystycznego kapelusza. Trzeba przyznać, że facet ma styl, jest bardzo przystojny i nie dziwię się, że dziewczyny piszczą podczas utworu "Love your smile".
Podczas koncertu zespół zagrał zarówno stare, jak i nowe kawałki. "Like a Hobo", "In Your Hands", "Hello Alone". Wszystko było. I wszystkie mnie porwały, przeniosły w inny wymiar.
Charlie bisował 4 razy, ale jakość tych bisów przewyższyła sam koncert i chyba na długo zapamiętam "She went Quietly" zagrane tylko na fotepianie, przy zgaszonych światłach, z jednym reflektorem skupionym tylko na Charliem. Piękny, wzruszający moment. Idealny koniec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz